Po krótkim pobycie w Bangkoku postanowiliśmy się wybrać samolotem na północ pod granicę z Birmą i Laosem, głównie po to, żeby spotkać kobiety-żyrafy, z plemienia Padaung. Miasteczko Chiang Mai było miłą odmianą od chaosu w Bangkoku. Po intensywnym przemieszczaniu się różnymi środkami lokomocji w dniu poprzednim, Chiang Mai było dla nas miastem wypoczynku, więc zwiedziliśmy tylko jedną świątynię, tę w której przechowywano otoczonego kultem Szmaragdowego Buddę (coś jak u nas Matka Boska Częstochowska), zanim go nie przewieziono do głównej świątyni Bangkoku - Wat Phra Keo. A drugim zadaniem było znalezienie wycieczki do plemenia Padaung i do białej świątyni w Chiang Rai w dniu następnym. I warto było popytać w kilku biurach, bo w jednym nam pani powiedziała cenę 1300 za osobę plus 650 Bahtów za Natalcię, a w drugim kupiliśmy podobną wycieczkę za 900 Bahtów za osobę i Natalcia za darmo. Wieczorem wybraliśmy się jeszcze na spacer po mieście i na zakupy na Night Market - niektóre ceny tam są z kosmosu, można zapomnieć o tanich zakupach w takim miejscu - a w dodatku sprzedawcy są tak `zepsuci` przez bogatszych turystów, że wcale się nie chcą targować. Po drodze mijaliśmy rzędy leżaków z chętnymi do tajskiego masarzu stóp oraz liczne bary i knajpy, przed którymi siedziały odpicowane kobiety, które tak naprawdę były mężczyznami. Również kelnerka, która podawała nam kawę okazała się trans... Poznaliśmy to głównie po głosie, bo np. włosów mogła by jej pozazdrościć niejedna kobieta (pewnie peruka?).
Następnego dnia pobudka wcześnie rano na wyjazd w okolice Chiang Rai.
Chiang Mai jest głównie bazą wypadową na różne wycieczki, m.in. na słonie, tygrysy, trekking w dżungli, kobiety z plemienia Karen i Padaung i wiele innych. My nie skorzystaliśmy z wyprawy na słonie i tygrysy, bo to mamy zaplanwane w Kanchanaburi. Ale spotkanie z kobietami-żyrafami to niezapomniane przeżycie, dla którego warto było poświęcić kilka dni naszej wyprawy.